piątek, 12 września 2008

'I love my people' - czyli szał baj najt!

Jak to ujęła Ola "brak słów, żeby to opisać"! Naszą inaugurację życia nocnego w Lizbonie uwazam za najlepszą, jaka mogła się trafić. Obiecałam relację, dotrzymam słowa, ale wybaczcie za brak składni - wróciłyśmy o 9 rano i ciągle czuję się jak zombie.
Wczorajszą przygodę rozpoczęłyśmy z Olką na Bairro Alto, najsłynniejszej dzielnicy imprezowej Lizbony. Nie wiedziałysmy w sumie, czego się spodziewać. To był generalnie nasz pierwszy raz w tych rejonach, poniewaz wcześniej próbując tam trafić, wylądowałyśmy po przeciwnej stronie starego miasta. Chico narysował nam mapę i tym razem bez trudu udało się dostać do celu. Na stacji metra (Arroios) byłyśmy prawie same, ale jakież było nasze zaskoczenie, kiedy nadjechał pociąg, a w środku sami młodzi ludzie. Oczywiście zaopatrzeni w winka, głośni, porozbierani, roztańczeni. Czułyśmy sie nieco dziwnie, nawet pomimo 'beforka' u mnie przy winku i naleśnikach. Podążałyśmy za tłumem i bardzo sprawnie dostałyśmy się na Bairro Alto. Tu czekało na nas kolejne zaskoczenie. Cała dzielnica składa się z wielu wąskich uliczek, które przypominają nieco szachownicę z lotu ptaka - prostopadłe i równoległe - o pięknie brzmiących nazwach.Na każdej z nich znajdują się puby, kawiarnie, tawerny. Co dziwne, niewiele tu klubów, gdzie można potańczyć. Ludzie siedzą, stoją, leżą ( sic!) na ulicach, piją kolorowe drinki (na przykład świeże truskawki z lodem i wódką). Atmosfera jest bardzo swobodna...palenie haszyszu na ulicach nikogo tu nie dziwi, ba... policja przechodzi obok, w powietrzu opary narkotyków i zero reakcji. Nie ukrywam, byłyśmy nieco skołowane całą sytuacją :-) Na Bairro Alto umówiłyśmy się z Polkami z mojego mieszkania, Gośką i Anią, także po kilku próbach namierzenia ich lokalizacji, udało się nam na siebie trafić. Postaliśmy jakiś czas w jednej z uliczek, oczywiście w tłumie obcokrajowców. Naliczyłam chyba z 10 róznych języków w najblizszym otoczeniu. Niesamowite uczucie. Poznałyśmy chłopaka, który pochodzi z Włoch, mieszkał przez jakiś czas w Polsce, wykłada literaturę na uniwersytecie w Lizbonie, tłumaczy Gałczyńśkiego, Herberta i Miłosza na portugalski i pisze książki o swoich podrózach. Musiałam o nim napisać, bo stanowi on ważny element naszego wieczoru;-) Otóz... podczas konwersacji z polskim Włochem dowiedziałysmy się, gdzie istnieje możliwość potańczenia. Polki postanowiły wracać do domu, więc z trójkę z naszym nowym znajomym złapalismy taksówkę i pojechaliśmy do tak zwanych dock'ów. "Doki" to pozostałości po dawnych portach - naprawdę piękne miejsce. Ulokowane pod mostem - tym samym, przez który jechaliśmy na Costa da Caparica. Z jednej strony jachty, z drugiej widok na oświetlony most - poezja. Nasz towarzysz okazał się jednak bardzo nieciekawy i po godzinie marzyłyśmy tylko o tym, żeby zechciał nas opuścić. Wierzcie mi, kazdy by tego pragnął po sytuacjach, kiedy chodził za nami krok w krok, na parkiecie nie opuszczał nawet na minutę, a każda wycieczka do toalety odbywała się oczywiście w jego asyście. Zaczęłyśmy się z Olką zastanawiać, czy on nie wygląda jak nasz sponsor:-) Na szczęście polski Włoch sam stwierdził, że musi już jechać (chwilę wcześniej pytał nas, co robimy jutro, umiejętnie odpowiedziałyśmy, że jesteśmy baaaardzo zajęte zwiedzaniem Lizbony). Może był zmęczony, a może wyczuł, że swobodniej bawimy się w swoim własnym towarzystwie. Zostałyśmy więc same!I w sumie wtedy zaczęła się prawdziwa impreza. Muzyka początkowo bardzo przyjemna, w latino-klimatach stawała się coraz bardziej męcząca, a średnia wieku ludzi na parkiecie obniżała się z piosenki na piosenkę. Postanowiłyśmy zrobić sobie spacer do domu. Była 4 w nocy, dwie genialne Polki pełne energii zaczęły podążać w kierunku centrum miasta. Przeszłyśmy tak może z 10 minut, kiedy zobaczyłyśmy kolejny klub. I pewnie nie zatrzymałybyśmy się obok, gdyby nie nasz kolejny nowy znajomy, Miguel. Zaczął z nami rozmawiać po angielsku, przedstawiać swojego współpracownika z Niemiec i zapraszać do środka. Jako, że miałyśmy wciąż ochotę na balety, postanowiłyśmy zrobić mały rekonesans nowego klubu. Cóż za szczęście - ladies night, czyli nie dość, że nie musiałyśmy płacić wstępu to jeszcze dostałyśmy 4 dowolne drinki. Nie ma to jak tanie imprezowanie w stolicy Portugalii! Muzyka była rewelacyjna, od rock'n'rolla, twisty i inne labamby, po latino hity i portugalski hip hop. Co ciekawe na dancefloorze 90% mężczyzn! Olka pięknie powiedziała: "Pokazmy im jak się bawią Polki" :) i wyskoczyłyśmy na parkiet. Do 6 nad ranem niemal bez przerwy pląsałyśmy zachwycone nowo poznanym miejscem. Klub Indochina, bardzo przyjemny klimat w środku, przystojni barmani;-), ładne wnętrze, świetna muzyka. Kiedy impreza się skończyła i obsługa zaczęła wypraszać ludzi na zewnątrz, podeszło do nas trzech Portugalczyków. Nie wiem, co mam już myśleć, ale poznaję tu samych ludzi z telewizji!!!! Okazało się, że chłopaki pracuja w tv przy newsach oraz w reklamie. Znowu szczęście. Dowiadujemy się, ze Alexander, Tiago i Pedro mieszkają niedaleko mnie, więc po pół godzinnej rozmowie postanawiamy wracać razem taksówką. Tiago dyskutuje z taksówkarzem, żeby zabrał naszą 5 - o dziwo udaje mu się dość łatwo. Niczym sardynki w puszce jedziemy o 6 rano ulicami Lizbony, chłopaki rozmawiają z kierowcą po portugalsku, wrzucając ciagle jakieś angielskie zwroty, których starszy pan wydaje się nie rozumieć, ale śmieje się serdecznie i pozdrawia nas na pożegnanie. Jesteśmy na Campo Pequeno, Portugalczycy zapraszają nas na herbatę. Długo się wahamy, ale postanawiamy skorzystać z zaproszenia, chłopcy wydają się być w porządku. Mieszkanie na ostatnim piętrze, dwa zwariowane koty, plakaty z filmów Hitchcocka na ścianie, reprodukcja Klimta, strasznie zapuszczona kuchnia i łazienka. Jest dobrze. Ciepła herbata, rozmowy o muzyce, filmie, streotypach - strasznie fajna atmosfera. Chłopaki świetnie mówią po angielsku, więc nie ma problemów z komunikacją. Komplementują ciągle nasz english, oferują podwiezienie pod sam dom i proszą o numer telefonu. Dziękujemy, postanawiamy się przejść i dajemy numer. Wracamy z bananami na buziach, rozbawione całą nocą, przypadkami, dzięki którym byłyśmy akurat w tych miejsach. Zadowolone, że pierwsza imprezowa noc w Lizbonie zostanie na zawsze w naszej pamięci. A w głowach piosenka "I love my people..." lalalalalalalalala :D

3 komentarze:

dioblica pisze...

oj Magda, Magda. Pewna polonistka z podstawówki, niejaka pani Alicja N. (serdecznie pozdrawiam) pewnie by Ci tyłek sprała za to mieszanie czasu teraźniejszego i przeszłego KRYPTOPOLONISTKO :PPP

mag.o pisze...

Znalazła się profesjonalistka :P Pisałam, że trzeba wiąć poprawkę bo jestem strasznie zmęczona :P

Anonimowy pisze...

Tylko baby potrafią w relacji z impry wytykać błędy językowe...masakra:P