czwartek, 4 września 2008

Walka z portugalskimi wiatrakami

Dostałam zabawnego smsa od mamy:

„Madziu Twojego bloga czyta pół Mikołowa! Mam nadzieję, że bierzesz to pod uwagę hi hi hi.”

Przyznam się, nie brałam. Czyżbym musiała wprowadzić jakąś cenzurę?
Bardzo to miłe, że tylu ludzi interesuje się tym, jak sobie radzę w Lizbonie – dziękuję i odwagi rodacy – piszcie komentarze! Pozdrawiam wszystkich i dziękuję za śledzenie moich poczynań.

A czynię dużo. Ostatnio bardzo dużo, co skutkuje lekkim załamaniem mojego zauroczenia tym miastem, ale do rzeczy.
Wraz z Olą postanowiłyśmy poszukać jakichś darmowych kursów języka portugalskiego. Dowiedziałyśmy się, że takowe są organizowane przez instytucje unijne, urzędy pracy dla imigrantów pragnących znaleźć pracę. Olka napisała maila do polskiej ambasady w Lizbonie i dostałyśmy w odpowiedzi listę adresów najbliższych organizatorów. Jako, że nie umiemy jeszcze dobrze topografii stolicy, poprosiłyśmy Chico o pomoc w namierzeniu odpowiednich ulic. Okazało się, że aż dwie szkoły znajdują się 5 minut spacerkiem od mojej ulicy Cezara Zielonego. Zadowolone z dogodnej lokalizacji, postanowiłyśmy wczoraj wybrać się na pierwsze badanie obiektów. Eksploracja dwóch szkół skończyła się pomyślnie, aczkolwiek pełna była zabawnych sytuacji. Począwszy od pani w sekretariacie, która była bardzo miła, ale „can spaek english many little”, skończywszy na fakcie, że będziemy potrzebowały papierka o przebytych szczepionkach!
Bardzo zaskoczone wymaganymi papierami, uznałyśmy, że pewnie kobitka nie zrozumiała naszych zamiarów i postanowiłyśmy poprosić Chico, aby poszedł z nami i spróbował porozumieć się w ojczystym języku. Mój współlokator z wrodzoną chyba życzliwością wyraził zgodę i w czasie dzisiejszej przerwy na lunch wybraliśmy się na eksplorację part II. Co się okazało? Otóż wszystko byłoby idealnie: cena kursu 1 euro, termin: 20.09 – trzy miesiące, 2 razy tygodniowo, ale… potrzebujemy książeczki szczepień. Owszem, możemy dać się pokłuć portugalskimi igłami, ale wcześniej musiałybyśmy się zarejestrować, co graniczy już z cudem, bo portugalska służba zdrowia to jedna wielka biurokracja. Do takiej rejestracji niezbędny jest papierek o stałym zameldowaniu, który też w ciekawy sposób się zdobywa, mianowicie zbiera się kilka podpisów ludzi mieszkających obok, którzy posiadają prawa do głosowania. Idzie się do takiego mini-urzędu miasta, a właściwie urzędu dzielnicy i tam wypełnia formularze. Nie muszę chyba pisać o tym, jak to długo trwa i pewnie, gdybyśmy zdecydowały się na walkę z biurokratycznymi wiatrakami i gdyby jakimś cudem udałoby się ją wygrać – nasz kurs pewnie dobiegłby końca.
Więc koniec końców postanowiłyśmy poczekać na połowę października i planowany kurs portugalskiego na naszej uczelni. Będzie trwał cały semestr, więc myślę, że coś z niego wyniesiemy. Tymczasem mam miesiąc wakacji. Rok akademicki zaczyna się w połowie października. Wcześniej są tradycyjne chrzciny nowych studentów i nie ma zajęć.
Żeby skończyć już narzekanie na biurokrację w Portugalii, powinnam wspomnieć jeszcze o innej, przeuroczej sprawie: otóż, żeby móc iść na basen (na przykład ten obok mojego domu), trzeba mieć dokument stwierdzający, że nie jesteśmy chorzy. Totalna abstrakcja – dowiedziałam się, że jest to umotywowane faktem, iż właściciele basenu nie chcą ponosić odpowiedzialności za potencjalne zgony (sic!). Ponoć było kilka przypadków nagłej śmierci i od tamtej pory, wszędzie, gdzie jest ruch, (czyli siłownie, wszelkie fitness cluby) niezbędna jest kartka od lekarza o braku przeciwwskazań do wysiłku fizycznego. Różnice kulturowe witajcie.
Tyle o biurokracji.
Teraz o mojej błyskotliwości.
Zatrzasnęłam dzisiaj klucze w pokoju i nie mogłam dostać się do środka. Wiem, użalam się nad sobą, ale uwierzcie – wspinaczka ulicą Zielonego to naprawdę coś. Musiałam dostać się na drugi koniec miasta do Erici, która właśnie była na obiedzie z rodziną, aby dała mi zapasowe klucze. Jazda metrem z kilkoma przesiadkami, wspinaczka wysoko-uliczna – nie, nie będę alpinistką. Meczo – jestem coraz bardziej pełna podziwu dla Twoich poczynań ;-)

Mimo pojawiających się wad portugalskiej rzeczywistości, moje zauroczenie tym miejscem rośnie z dnia na dzień. Staję się bezczelnie zakochana w Lizbonie i zaczynam rozumieć Belmonda w „Do utraty tchu", który mówił:„Jeśli nie lubisz miasta – to się wypchaj”…

3 komentarze:

dioblica pisze...

czyli w końcu jak? załamanie czy zauroczenie? :P

mag.o pisze...

każda miłość boli Jasiu:P OCZYWIŚCIE, ŻE ZAUROCZENIE:D:D:D:D

dioblica pisze...

no...bo wiesz...zawsze możesz wrócić tutaj jak tam Ci sie nie podoba:P