wtorek, 30 września 2008

Zwyczajnie dziękuję


poniedziałek, 29 września 2008

"In Portugal we haven't got any problems, we only have the solutions"

Pierwsze schody przede mną. Byłam na uczelni, gdzie miało odbyć się dzisiaj spotkanie organizacyjne mojego kierunku. Miało. Czekaliśmy pół godziny, po czym udaliśmy się do Carli, naszej koordynatorki na Lusofonie. Niech żyją pomyłki! Okazało się, że spotkanie jest o 14 a nie o 12, jak napisała nam wcześniej. Oczywiście nawet nie udawała, że jest jej przykro :-) normalna sprawa, że w Portugalii się czeka. Poznałam Klaudię, dziewczynę z Wrocławia, która będzie ze mną studiowała na kierunku CINEMA. Zrobiło się raźniej, poszłyśmy do pobliskiego parku poczekać do 14 na obiecany meeting. Miejsce wspaniałe: woda, ławeczki, korty tenisowe, pływające żółwie i spacerujące niedaleko pawie... Usiadłyśmy pod palmą i wdałyśmy się w przyjemną pogawędkę. O umówionej godzinie grzecznie pojawiłyśy się pod drzwami, ale... nikogo nie było. Czekałyśmy ( sic!) kolejne pół godziny, po czym postanowiłyśmy udać się do sekretariatu naszego kierunku. Przemiła Sandra rozdała nam plany zajęć i powiedziała, że mamy szczęście, bo ona nie ma czasu dla studentów w poniedziałki, więc zrobi wyjątek ( Łał, czuję się doceniona). Zadowolone wyszłyśmy na teren kampusu, aby zobaczyć, jakież to ciekawe przedmioty oferuje nam uczelnia. I pojawiły się schody. Kilku zajęć, które wybrałam wcześniej, zwyczajnie nie ma w tym semestrze. Na przykład zajęć z dźwięku. Popsuło mi to radykalnie humor, ponieważ ten problem wiąze się z dodatkowym załatwianiem zgody na inny, papierami z Polski i traceniem czasu na biurokrację. Z głowami pełnymi pytań ruszyłyśmy z powrotem do Carli, gdzie czekała na nas kolejka Erasmusów. I co nastąpiło? No co nastąpiło? Czekanie. Kolejne czekanie pod drzwiami. Po jakimś czasie, udało nam się prześlizgnąć do gabinetu koordynatorki, która rozbawiła mnie zwrotem :"No..we haven't got any problems in Portugal, we only have the solutions". Podratowała mój humor informacją, ze w piatek będę mogła odebrać jeden wazny papierek, takze nie był to zupełnie stracony dzień. No i mam plan z trzech lat mojego kierunku, z którego wybrałam kilka nowych przedmiotów. Mianowicie:
-MULTIMEDIA PRODUCT DESIGN
-CAMERA AND VIDEO OPERATION II
-POST-PRODUCTION AND MULTIMEDIA COMPOSITION
-INTRODUCTION TO PRODUCTION STATEGIES
-VISUAL CULTURE
-ADVERTISING AND MARKETING WORKSHOP
Teraz pozostało czekanie na decyzję strony polskiej. Obym mogła realizować taką ściezkę.Dobrą informacją jest kurs języka portugalskiego, który rozpocznie się w ten czwartek. Będzie dwa razy w tygodniu przez cały semestr. Strasznie się cieszę, bo za niedługo stuknie drugi miesiąc pobytu tutaj, a intensywna nauka w lesie. ( a raczej na plaży).
Oczywiście, nie moze być idealnie, tak więc kolejne schody - w czwartek jestem umówiona na przeprowadzkę, także będę miała dzień w ciągłym ruchu.
O nowym mieszkaniu napiszę następnym razem, teraz idę kończyć zupę z dyni ( abobry) na poprawę nastroju!

sobota, 27 września 2008

Coraz lepiej!

Przeprowadzka wisi w powietrzu...

piątek, 26 września 2008

Nie mogłam się powstrzymać ;-)

Sesja "PRZED szał baj najt" godzina 0.28, gotowe do podboju parkietu







Sesja "PO szał baj najt" godzina 08.10, jedzące gorące bagietki z jajecznicą i marzące o ciepłym łóżeczku




I czego chcieć więcej...

Ola! - uwielbiam Cię!

Łał!

Kolejną imprezę z cyklu "szał baj najt with Ola" mogę uznać za udaną. Zajmuje drugie miejsce w naszym rozrywkowym rankingu. Chciałam napisać o zabawach w szpiegów z Krainy Deszczowców, o kartkach na darmowe drinki, które dostawałyśmy przy każdej okazji, o rozmowie z przesympatycznymi chłopcami z Porto, o smaku gorących bagietek i jajecznicy z cebulką o 8 rano.
Ale nie napiszę, bo to wszystko - te przyjemne słowa - tracą swoją magię w zderzeniu z tym, co przeczytałam dzisiaj po południu. Uwierzcie mi Kochani, ten facet naprawdę rozwinął literackie skrzydła i mam wrażenie, że kiedyś wysoooko doleci. Z dnia na dzień zaskakuje mnie swoją pisaniną i coraz chętniej wSTUKuję adres jego bloga. Szczerze mówiąc, czasem czuję się zwyczajnie głupio, bo moje opisy życia w Lizbonie bledną w konfrontacji z jego błyskotliwymi spostrzezeniami na temat warszawskiej rzeczywistości. W dodatku ubrane są w oryginalną formę.
Chciałabym podzielić się z Wami tym, co sprawiło mi tyle radości dzisiejszego leniwego po południa. Niech to będzie taka prezentacja twórczości mojego przyjaciela, z którego jestem bardzo dumna:
"Powiadają, że obietnice to czyny, a nie słowa...
Obiecałem sobie, że na tym blogu nigdy nie zamieszczę "tekstu" z cyklu "jak minął mi dzień".
Obiecałem, ale ostatnimi czasy nauczyłem się także, że obietnice, przyżeczenia i cała reszta tego typu są nic nie warte we współczesnym świecie - wsród współczesnych ludzi.
Dla wielu osób są to tylko bezużyteczne relikty, wyświechtane zabawki lingwistyczne, które fajnie brzmią...
są to tylko słowa, mające budowac iluzoryczną więź z drugą osobą.
Dlatego i ja łamię obietnicę daną Wam i sobie, zdradzając w ten sposób wszystkie własne zasady, całą godnośc i resztki honoru pozostałe we mnie.
ZDRADZAM WAS - w ten przyjemny, ironiczny, żartobliwy sposób... z przymrużeniem oka.
Napiszę wam jak minął mi dzień :)
CO MI SIĘ PRZYDARZYŁO?
Miałem wolny dzień...
był wtorek...
miałem wolne we wtorek...
w-o-l-n-e...
Od pracy, od ludzi i samego siebie.
Siebie... czasem i od tego trzeba odpocząc...
przestac myślec,
skupic się na odruchach bezwarunkowych podtrzymujących podstawowe funkcje życiowe,
pozostawic własne ciało bez siebie.
Miałem wolny dzień - wtorek - lubię wolne dni (z umiarem).
Po porannej toalecie i kilku godzinach oglądania filmów stwierdziłem, że trzeba wziąć się w garśc.
Postanowiłem zatem ("zatem" - jak ja nienawidzę tego słowa)...
WRÓC
Postanowiłem więc zrobic to co większośc obywateli Naszego cudownego kraju gdy ma wolne (niekoniecznie we wtorek).
Wybrałem się do centrum handlowego.
Plan był prosty - zrobic tam wszystko co powinienem, bedąc w tym miejscu (tudzież tamtym).
Sporządziłem listę:
1 ciuchy
2 naiwnośc
3 market palace
4 uczta bogów
5 kino
6 replay
7 relaks
8 powrót
Jak mi poszło?
1 ciuchy
Głównie to sprowadziło mnie do jednej z tych syntetycznych, zimnych świątyń funkcjonalności wzniesionych dla bogów próżności i alienacji.
Skorzystałem zatem z cudownej promocji - KUP PARĘ JEANSÓW, A SWOJE STARE, WYSŁUŻONE MOŻESZ ZATRZYMAC - skorzystałem - ODHACZONE.
2 naiwnośc
Zalegające centra handlowe licealistki - szczerzące się do wszystkich, popijające "colę light" i oceniające ludzi po masywności ich tyłka, tudzież portfela w tylnej kieszeni - odpowiedziałem uśmiechem gromadce na ich usmiech - ODHACZONE.
3 market palace
Co tu dużo mówic zrobiłem zakupy w carefourze.
Cztery rzeczy: pizza, ośmiopak Żywca, ananas i Cola.
Czekałem 25 minut w kolejce - wytrzymałem - ODHACZONE.
4 uczta bogów
Hostia - rzecz święta - moja nazywała się Big Mac... i była wyśmienita - wedle zasady: "moje ciało nie jest świątynią, tylko placem zabaw" -ODHACZONE.
5 kino
W tym przypadku beznadziejna, tępa komedia, jedna z tych żenujących, zawstydzających cię wulgarnością, prostotą i tępotą - zawstydzająca Cię tym, że się jednak śmiejesz - śmiałem się do rozpuku - ODHACZONE.
6 replay
A może tak bluza i koszulka do spodni - kupiłem - ODHACZONE .
7 relaks
Dla mnie prosta sprawa... Usiadłem w rogu jednej z tych bezimiennych knajpek, starających się zachowac charakter, a w rzeczywistości będącą kopią kopi kopi projektu znanengo projektanta "sieciówek" i...
-podeszła kelnerka
- podała menu
- zamówiłem piwo:
"Jednego Carlsberga Poproszę".
- zabrała kartę - bez słowa:
"... ..."
Powinienem poczuc w tej chwili wtręt do siebie, że nie poprosiłem o polecaną przez nią sałatkę Dela Coza, ale naprzeciw mnie siedziała cudowna szatynka o oczach bardziej zielonych niż Bieszczady późnym czerwcem.
Oczywiście siedziała stolik dalej.
Czytała książkę.
Zauważyłem ją odrazu.
Ona mnie po chwili.
Przewracała stronice raz po raz spoglądając na mnie.
Odpowiadałem - spojrzeniami.
Zerkaliśmy tak na siebie przez jakieś 15 minut - ni to przypadkiem, ni to podświadomie, wymuszjąc na sobie jakiś przyjazny gest, w stylu: "podejdź", "proszę".
Uwierzcie mi w takich chwilach odległośc dwóch metrów poprzecinana niepewnością, wyobrażeniami i kreacją siebie, zdaje się rozciągac w kilometry.
Zrobiłem to co uważałem za słuszne zacząłem czytac "Księgę jesiennych Demonów" - ODHACZONE.
8 powrót
Był to wtorek, miałem wolne, a więc padało.
Wyszedłem.
Padało (chyba się potarzam, ale naprawdę lało jak z cebra).
Pod wiatą centrum handlowego, pod koniuszkami jego palców ustawiła sie gromadka palczy - "palaczy", czyli i mnie - też.
Każda z osób gapiła się beznamiętnie w przestrzeń przed sobą - bez wyrazu, bez celu - z natchnieniem wętkniętym pomiędzy "wskazujący", a "fuck off" prawej dłoni.
Dopiero po chwili go dostrzegłem - tańczącego pomiędzy kubłami na śmieci.
Poruszał się od śmietnika do śmietnika, wybierając niedopałki, którymi mógłby nakarmic RAKA, którego nigdy nie miał, nie ma i nie będzie miał (bo takie rzeczy zdarzają się tylko ludziom, którzy mają coś do stracenia).
Nikt go nie widział...
i on nikogo...
liczyły sie tylko kolejne cztery milimetry tytoniu, które znajdzie w kolejnej popielniczce.
Wyszedłem na deszcz.
Podszedłem do niego i zaoferowałem papierosa...
Tylko raz spojrzał mi w oczy - mówiąc dziękuję - cały czas skanował mi dłoń w niedowierzaniu...
Ale gdy spojrzeliśmy sobie w oczy ujrzałem więcej prawdy, niż w źrenicach tysięcy osób, które mijałem tego wieczoru w "shoping mall".
W tej jednej chwili zdałem sobie sprawę, że czułem się tam bardziej samotnie - wśród bezimiennych, pustych spojrzeń - niż siedząc samemu w mieszkalni...
Wróciłem - ODHACZONE.
PS.
AD. 7 RELAKS
Miała na imię Ewa.
28 lat.
Czytała Toma Clancyiego.
Nie lubi mięsa z indyka i kaczki.
Lubi dziwne filmy.
Fajnie - delikatnie się uśmiecha - a jednak całą sobą.
W środę się rozpłakała..."

środa, 24 września 2008

What a beautiful day

Juz niemal zapomniałam o mojej "portugalskiej rzeczywistości", która oczarowała mnie na początku. Nie miałam ostatnio czasu na poranne galau, ciepłe ciacho i pogawędkę z szefem pastelarii. Nie było wypraw eksploracyjnych z Olą, nie gubiłysmy się w wąskich uliczkach Alfamy, nie śmiałyśmy na widok wysyłanych nam całusów. Nie spałam dawno do południa, wiedząc, że i tak nie mam nic do roboty, więc mogę sobie pozwolić - zwłaszcza, że przecież cała noc przede mną. Smak wina, ostatnio częściej tego burżujskiego, z butelki.
Dzisiaj poczułam na nowo wszystko to, w czym tak się zakochałam przed miesiącem. Zamknęłam kilka rozdziałów, pozbyłam się kilku złudzeń, nabrałam dystansu.
I obudziłam się wypoczęta, uśmiechnięta i radosna. Spałam do 11.00, otworzyłam okiennice w moim pokoju i poczułam słońce na twarzy. Wymieniłam kilka słów z przyjacielem i wybiegłam na ulicę - tu już tylko dosłownie 10 kroków do mojej pastelarii. Mam szczęście, bo na dole mojego domu znajduje się kawiarnia. Jak zwykle szef zaproponował pyszną mleczną kawę i zdziwił się nieco, że tym razem nie zamówiłam pasteis de nata, a wzięłam francuskie z szynką i serem na ciepło. Pyszne śniadanie i niecałe 2 euro. Przyjemna pogawędka ze starszym panem i wymiana uśmiechów z dzieckiem jedzącym ciastko.
To wszystko sprawiło, że dzień wydał się jeszcze bardziej cudny. Pobiegłam na metro - sprintem moja stromą ulicą. Po drodze jak zwykle minęłam żebrzącego mężczyznę bez nogi, który zawsze zawodzi swoim "Poooor favoooooor". Złapałam metro, dojechałam do Cais do Sodre i spotkałam się z Olką. Później już tylko Carcavelos, czyli plażowanie na całego. Przyjemne jak zawsze rozmowy, zabawa z falami i planowanie urodzin Madzi, współlokatorki Oli. (Będziemy za kucharki - pierogi, naleśniki i inne smakołyki).
I wróciłam do domu - na skrzydłach bo bardzo głodna. Nie mogłam się powstrzymać i kupiłam wczoraj w rosyjskim sklepie ogórki kiszone i polską śmietanę (w normalnym sklepie tu tego nie znajdę) i zrobiłam pyszną, kwaśną i jednorazową zupę ogórkową.
Tęskniłam za takim dniem. Spokojnym, intymnym, bez pośpiechu. Tęskniłam za chwilami tylko dla siebie. Właśnie wtedy mogę w pełni docenić to, że tu jestem.
PS. Oczywiście nie zaprzestałam poznawania nowych ludzi - w czwartek idziemy z Olą do Indochiy na imprezę!!! Czas powrócić do formy!

wtorek, 23 września 2008

Faz calor znowu!

Zarówno pogoda jak i moje zdrowie wróciły do porządku. Słońce zagościło na lizbońskim niebie, mam nadzieję, na dobre, ból gardła minął, czyli żyć nie umierać! Znowu spędzam czas na plazy. Odkryliśmy wczoraj kolejne bardzo atrakcyjne miejsce - Carcavelos. Jedzie się pociągiem w kierunku Cascais, ale wysiada wcześniej. Plaze szeroka, wielkie fale, niewielu turystów.
Obudziłam się dzisiaj wcześniej, spojrzałam przez okno i poczułam się znowu jak podczas pierwszego tygodnia pobytu - bezchmurne i zachwycające błękitem niebo i nasłoneczniony budynek za oknem, tak bardzo, że patrząc na niego, bolą oczy.
Dzisiaj kolejna impreza organizowana przez Erasmus Lisboa. Jeżeli będzie energia i motywacja, może się wybiorę. Tymczasem wolę zebrać siły i z entuzjazmem udać się na gorący piasek. Najlepiej w towarzystwie Olusi, której nie widziałam już kilka dni i zaczynam tęsknić. Strasznie to miłe, że poznałam tu kogoś, z kim tak dobrze się dogaduję.
Na koniec kilka zdjęć z ostatniej imprezy w mieszkaniu Asi i Marcina (ex mieszkaniu Oli).
Gosia, Ola, Asia, Eva, Raul, Ana, Jarek, Max i Marcin. Wybaczcie, że nie ma mnie - bawiłam się w fotografa;-)

piątek, 19 września 2008

Więc chodź pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko...



czwartek, 18 września 2008

Polish Mafia zwiedza Lizbonę

Kawa w Colombo.
Spacer w Parku przy Muzeum Sztuki Współczesnej.
Gorączka i przeraźliwy ból gardła.
I ciągłe ćwiczenie cierpliwości.
Asia, Ola, ja/ Capuccino, Espesso, Galao + pyszne Pastais de nata
Asia i ogrody przy Muzeum Sztuki Współczesnej
Jak to trafnie zauważył Marcin, kaczki się nas nie boją, czują, że pochodzimy z ich kraju
Bo każde miejsce jest dobre, by delektować się smakiem wina

Kto na bambusie wyciął serce i podpisał głupiej Elce kto??

środa, 17 września 2008

Polska Ambasada w Lizbonie

Zostałam wczoraj ochrzczona mianem Polskiej Ambasady w Lizbonie. Zorganizowałam "beforek" u mnie na Cezara Zielonego. Nie było w prawdzie zbyt wiele miejsca, ale to ludzie tworzą atmosferę, nie ilość krzeseł. Noc spędziliśmy na Dockach, było zabawnie. Zwłaszcza, jak Jarek przeistoczył się w Travoltę kusząc na parkiecie pewną Szwajcarkę oraz jak pewien kardiolog dość dojrzały wiekiem prowadził konwersację z Asią:-) Na koniec mało przyjemna sytuacja w taksówce, kiedy to kierowca przez swój błąd zawiózł nas na Amoreisas a nie Arroios. Nie pomogły negocjacje mistrzyni targowania Aleksandry G. Musieliśmy zapłacić grube miliony. Uważajcie na cwanych taksówkarzy, często traktują obcokrajowców w szczególny sposób. Reasumując: ekipa nie zawiodła. Dzięki, że byliście! Zwłaszcza Ty Oluś i wybacz za moje "a zwierzęta też?!".
Wtorkowe imprezy niczego sobie, chociaż nie było zbyt wielu klubów otwartych - czwartek w Indochinie to o niebo lepsza okazja do baletów.
Dzisiaj odsypiam. Pogoda średniawa, oby jutro było lepiej, bo planujemy plażowanie. Trzeba korzystać póki mamy wakacje. Niecały miesiąc i zacznie się szkoła.
***
Wreszcie dorwałam zdjęcia z wieczornego spaceru po Baixi i Bairro Alto w towarzystwie Oli, Chica, Marcina i Asi...
Na tarasie widokowym na Bairro Alto


Uliczkami Baixi w kierunku Praca da Commercial

Uwielbiam to zdjęcie.Uwielbiam tych ludzi.Uwielbiam to miejsce.
Polish Mafia i wygłupy na Bairro Alto w centrum pubowego życia miasta
Śliskie uliczki starego miasta. Trzeba uważać na buty(wczoraj moje japonki przełamały się na pół)
Z cyklu: wiemy, jak posługuje się aparatem fotograficznym part.1.
Z cyklu: wiemy, jak posługuje się aparatem fotograficznym part.2.
Przepiękna Praca da Commercial nocą
I na koniec próbka umiejętności portugalskich kierowców.

wtorek, 16 września 2008

Bez snu od dwóch dni

"...I'd love to lock you up in a cage
'Cos I love to gaze at your face
There's really much I can afford..."

Polsko-portugalskie rozmowy od 23 do 18 dnia następnego.

***
Idziemy dzisiaj z Polską Mafią na imprezę - ekipa rośnie z dnia na dzień. Jest nas już 7 :-)

poniedziałek, 15 września 2008

Przesyłka do PL

Wiem, że u Was zimno. Przesyłam więc trochę słońca-ze specjalną dedykacją dla Jarusia A.
Jeszcze zdjęcie:


Jarek, widzisz, mówiłam Ci, ze tu jesteś i stoisz w słońcu!(Podobieństwo jest uderzające) :*

Z rozmyślań przy śniadaniu

Nasza polska ekipa rośnie z dnia na dzień. W niedzielę w nocy przylecieli Marcin i Asia z Białegostoku, dzisiaj spodziewam się Jarka z Opola. W środę pojawi się Damian K.
To prawda, że ludzie będący na emigracji okazują sobie znacznie więcej życzliwości. Oczywiście istnieją przypadki, kiedy jest zupełnie odwrotnie (coś o tym wiem), ale przez pryzmat ostatnich kilku dni mogę śmiało stwierdzić, że nie czuję się tu sama. Zresztą od początku mojego pobytu tutaj nie czułam samotności. Może dlatego, że jestem i zawsze byłam osobą, która doskonale czuje się w obecności ludzi. Bez względu na to, jak wyglądają, co czytają przed snem i jakiej muzyki lubią słuchać. Ktoś kiedyś powiedział, że potrafię znaleźć kontakt z każdym: kwiaciarką, dresem z osiedla, starszą panią, dzieckiem, metalem, poetą - "Dlatego, że generalnie lubisz ludzi", ktoś powiedział. Lubię. Bardzo lubię. Dlatego tutaj, w miejscu tak odległym od mojej dotychczasowej rzeczywistości, naprawdę doceniam tę umiejętność. Kazde spotkanie to możliwość poznania czegoś nowego, zaskakuje mnie mój głód i radość. Odkrywam w sobie niezbadane dotąd pokłady entuzjazmu w kontaktach z drugim człowiekiem. Wczoraj razem z Olką i Chico postanowiliśmy pokazać Polakom centrum Lizbony. Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami Bairro Alto, przeszlismy przez Baixe. Wieczorne rozmowy o historii miasta, o odkryciach geograficznych, trzęsieniu ziemi, zdjęcia na tle kolorowych ścian, panoramy na wszystkie wzgórza stolicy Lizbony. Takie drobiazgi sprawiają, że czuję się tu szczęśliwa. Nowe życie, nowi ludzie. I czas na poznanie siebie tak naprawdę - bo zawsze było tysiące innych spraw na głowie. Pozdróże bardzo zmieniają. Teraz zaczynam to rozumieć.
Nie rezygnujcie nigdy ze swoich marzeń. Wiem, brzmi banalnie, ale właśnie tak banalnie, po prostu - teraz - zaczynam oddychać pełną piersią. To była najlepsza decyzja, jaką mogłam w życiu podjąć.

piątek, 12 września 2008

'I love my people' - czyli szał baj najt!

Jak to ujęła Ola "brak słów, żeby to opisać"! Naszą inaugurację życia nocnego w Lizbonie uwazam za najlepszą, jaka mogła się trafić. Obiecałam relację, dotrzymam słowa, ale wybaczcie za brak składni - wróciłyśmy o 9 rano i ciągle czuję się jak zombie.
Wczorajszą przygodę rozpoczęłyśmy z Olką na Bairro Alto, najsłynniejszej dzielnicy imprezowej Lizbony. Nie wiedziałysmy w sumie, czego się spodziewać. To był generalnie nasz pierwszy raz w tych rejonach, poniewaz wcześniej próbując tam trafić, wylądowałyśmy po przeciwnej stronie starego miasta. Chico narysował nam mapę i tym razem bez trudu udało się dostać do celu. Na stacji metra (Arroios) byłyśmy prawie same, ale jakież było nasze zaskoczenie, kiedy nadjechał pociąg, a w środku sami młodzi ludzie. Oczywiście zaopatrzeni w winka, głośni, porozbierani, roztańczeni. Czułyśmy sie nieco dziwnie, nawet pomimo 'beforka' u mnie przy winku i naleśnikach. Podążałyśmy za tłumem i bardzo sprawnie dostałyśmy się na Bairro Alto. Tu czekało na nas kolejne zaskoczenie. Cała dzielnica składa się z wielu wąskich uliczek, które przypominają nieco szachownicę z lotu ptaka - prostopadłe i równoległe - o pięknie brzmiących nazwach.Na każdej z nich znajdują się puby, kawiarnie, tawerny. Co dziwne, niewiele tu klubów, gdzie można potańczyć. Ludzie siedzą, stoją, leżą ( sic!) na ulicach, piją kolorowe drinki (na przykład świeże truskawki z lodem i wódką). Atmosfera jest bardzo swobodna...palenie haszyszu na ulicach nikogo tu nie dziwi, ba... policja przechodzi obok, w powietrzu opary narkotyków i zero reakcji. Nie ukrywam, byłyśmy nieco skołowane całą sytuacją :-) Na Bairro Alto umówiłyśmy się z Polkami z mojego mieszkania, Gośką i Anią, także po kilku próbach namierzenia ich lokalizacji, udało się nam na siebie trafić. Postaliśmy jakiś czas w jednej z uliczek, oczywiście w tłumie obcokrajowców. Naliczyłam chyba z 10 róznych języków w najblizszym otoczeniu. Niesamowite uczucie. Poznałyśmy chłopaka, który pochodzi z Włoch, mieszkał przez jakiś czas w Polsce, wykłada literaturę na uniwersytecie w Lizbonie, tłumaczy Gałczyńśkiego, Herberta i Miłosza na portugalski i pisze książki o swoich podrózach. Musiałam o nim napisać, bo stanowi on ważny element naszego wieczoru;-) Otóz... podczas konwersacji z polskim Włochem dowiedziałysmy się, gdzie istnieje możliwość potańczenia. Polki postanowiły wracać do domu, więc z trójkę z naszym nowym znajomym złapalismy taksówkę i pojechaliśmy do tak zwanych dock'ów. "Doki" to pozostałości po dawnych portach - naprawdę piękne miejsce. Ulokowane pod mostem - tym samym, przez który jechaliśmy na Costa da Caparica. Z jednej strony jachty, z drugiej widok na oświetlony most - poezja. Nasz towarzysz okazał się jednak bardzo nieciekawy i po godzinie marzyłyśmy tylko o tym, żeby zechciał nas opuścić. Wierzcie mi, kazdy by tego pragnął po sytuacjach, kiedy chodził za nami krok w krok, na parkiecie nie opuszczał nawet na minutę, a każda wycieczka do toalety odbywała się oczywiście w jego asyście. Zaczęłyśmy się z Olką zastanawiać, czy on nie wygląda jak nasz sponsor:-) Na szczęście polski Włoch sam stwierdził, że musi już jechać (chwilę wcześniej pytał nas, co robimy jutro, umiejętnie odpowiedziałyśmy, że jesteśmy baaaardzo zajęte zwiedzaniem Lizbony). Może był zmęczony, a może wyczuł, że swobodniej bawimy się w swoim własnym towarzystwie. Zostałyśmy więc same!I w sumie wtedy zaczęła się prawdziwa impreza. Muzyka początkowo bardzo przyjemna, w latino-klimatach stawała się coraz bardziej męcząca, a średnia wieku ludzi na parkiecie obniżała się z piosenki na piosenkę. Postanowiłyśmy zrobić sobie spacer do domu. Była 4 w nocy, dwie genialne Polki pełne energii zaczęły podążać w kierunku centrum miasta. Przeszłyśmy tak może z 10 minut, kiedy zobaczyłyśmy kolejny klub. I pewnie nie zatrzymałybyśmy się obok, gdyby nie nasz kolejny nowy znajomy, Miguel. Zaczął z nami rozmawiać po angielsku, przedstawiać swojego współpracownika z Niemiec i zapraszać do środka. Jako, że miałyśmy wciąż ochotę na balety, postanowiłyśmy zrobić mały rekonesans nowego klubu. Cóż za szczęście - ladies night, czyli nie dość, że nie musiałyśmy płacić wstępu to jeszcze dostałyśmy 4 dowolne drinki. Nie ma to jak tanie imprezowanie w stolicy Portugalii! Muzyka była rewelacyjna, od rock'n'rolla, twisty i inne labamby, po latino hity i portugalski hip hop. Co ciekawe na dancefloorze 90% mężczyzn! Olka pięknie powiedziała: "Pokazmy im jak się bawią Polki" :) i wyskoczyłyśmy na parkiet. Do 6 nad ranem niemal bez przerwy pląsałyśmy zachwycone nowo poznanym miejscem. Klub Indochina, bardzo przyjemny klimat w środku, przystojni barmani;-), ładne wnętrze, świetna muzyka. Kiedy impreza się skończyła i obsługa zaczęła wypraszać ludzi na zewnątrz, podeszło do nas trzech Portugalczyków. Nie wiem, co mam już myśleć, ale poznaję tu samych ludzi z telewizji!!!! Okazało się, że chłopaki pracuja w tv przy newsach oraz w reklamie. Znowu szczęście. Dowiadujemy się, ze Alexander, Tiago i Pedro mieszkają niedaleko mnie, więc po pół godzinnej rozmowie postanawiamy wracać razem taksówką. Tiago dyskutuje z taksówkarzem, żeby zabrał naszą 5 - o dziwo udaje mu się dość łatwo. Niczym sardynki w puszce jedziemy o 6 rano ulicami Lizbony, chłopaki rozmawiają z kierowcą po portugalsku, wrzucając ciagle jakieś angielskie zwroty, których starszy pan wydaje się nie rozumieć, ale śmieje się serdecznie i pozdrawia nas na pożegnanie. Jesteśmy na Campo Pequeno, Portugalczycy zapraszają nas na herbatę. Długo się wahamy, ale postanawiamy skorzystać z zaproszenia, chłopcy wydają się być w porządku. Mieszkanie na ostatnim piętrze, dwa zwariowane koty, plakaty z filmów Hitchcocka na ścianie, reprodukcja Klimta, strasznie zapuszczona kuchnia i łazienka. Jest dobrze. Ciepła herbata, rozmowy o muzyce, filmie, streotypach - strasznie fajna atmosfera. Chłopaki świetnie mówią po angielsku, więc nie ma problemów z komunikacją. Komplementują ciągle nasz english, oferują podwiezienie pod sam dom i proszą o numer telefonu. Dziękujemy, postanawiamy się przejść i dajemy numer. Wracamy z bananami na buziach, rozbawione całą nocą, przypadkami, dzięki którym byłyśmy akurat w tych miejsach. Zadowolone, że pierwsza imprezowa noc w Lizbonie zostanie na zawsze w naszej pamięci. A w głowach piosenka "I love my people..." lalalalalalalalala :D

czwartek, 11 września 2008

Ssssssssssssssssssss

Ale pogoda! Przez chwilę zanosiło się na burzę, wiatr ssssyczał przez zamknięte okna, chmury straszyły, można było wyłapywać niepokój z powietrza. A teraz wyszło słońce, wiatr zrezygnował z ataku, a chmury postanowiły postraszyć w Hiszpanii. Nic dziwnego, ze ciągle chodzę chora - pogoda szaleje na całego.
Chciałam Wszystkim podziękować za życzenia powrotu do zdrówka, już jest dobrze. Czuję się o niebo lepiej niz kilka dni temu.
Tak bardzo, ze postanowiłyśmy z Olką wybrać się dzisiaj na imprezę. Inaugurację baletów lizbońskich czas zacząć! Nastawcie się psychicznie na jutrzejszą relację :-)

wtorek, 9 września 2008

Spadek formy

Znowu Was zmartwię: nie będzie nic o jedzeniu.
Od wczoraj walczę z chorobą. Moje kochane gardło znowu szaleje, poza tym gorączka, katar i ogólnie osłabienie. Nie wspominając już o wiecznie-gojących się-ustach i bólu zębów. Wszystko przez zmianę klimatu i chyba nadmiar słońca. Cóż, grzecznie ugotowałam zupę czosnkową i zrobiłam cyrop z cebuli ( o!jednak był delikatny aspekt kulinarny). Pozostaje czekać i zbierać siły na kolejne dni, bo leżenie w łóżku z taką piękną pogodą za oknem to istny grzech!
Tak na marginesie: znalazłam bardzo przyjemną piosenkę, nieco naiwną, ale coś w niej jest. Chodzi za mną od kilku dni. Dziewczynki są ze Szwecji i wydają się mieć pomysł na siebie.
http://www.youtube.com/watch?v=ILuNZYmAs5o

poniedziałek, 8 września 2008

Costa da Caparica c.d.

Niedzielę spędziliśmy znowu na plaży. Chico pożyczył samochód od brata, takze mogliśmy wybrać się wszyscy: ja, Olka, Ania, Gosia i nasz kierowca.
Costa da Caparica jak zwykłe przywitała nas wielkimi falami. Tym razem pogoda od samego początku była boska. Dodatkowo wiał przyjemny wiatr, więc upał był prawie nieodczuwalny(skutki czuję dzisiaj na twarzy).
Planuję zakupić karnecik na basen i aktywnie zacząć spędzać czas, bo ostatnio przewaga takich form wypoczynku jak: plażowanie, konsumowanie i leżenie do góry brzuchem.
Za tydzień przylatuje pierwszy oczekiwany gość, Jarek z Opola - będzie tu studiował psychologię przez rok. Poznaliśmy się przez Internet, obydwoje głodni informacji na temat Erasmusa w Lizbonie. Strasznie pozytywny facet. Jestem pewna, że zwiedzanie stolicy Portugalii w coraz szerszym gronie będzie jeszcze przyjemniejsze.
Olka zmieniła mieszkanie i niestety nie mamy do siebie juz 10 minut spacerkiem. Teraz jest to wyprawa metrem z przesiadką i spacer. Ola zajmuje podwójny pokój z Magdą,dziewczyną z Ustrzyk, a pozostałe dwa naleza do dwóch Portugalczyków. Okazało się, że obydwoje pracują w telewizji jako operatorzy. Szczęście się do mnie uśmiecha:-) może uda mi się namówić ich do pokazania mi portugalskiej telewizji od kuchni.

Poważnie zastanawiam się nad przedłużeniem pobytu tutaj o następny semestr. Wiem, że jeszcze wcześnie, że jestem tu dopiero niecały miesiąc, ale czuję, że pół roku to będzie za mało...

piątek, 5 września 2008

POLSKI AKCENT W PORTUGALII

Fotorelacja z dzisiejszego spontanicznego wprowadzania elementów kultury polskiej na grunt europejski
Polki przy pracy, czyli dzikie lepienie pierogów
Polak potrafi
Nasza góralka Ania, czyli mistrzyni ugniatania ciasta z Nowego Targu

Pierogi regionalne, autorstwa Oli, czyli poznajemy smaki Rzeszowa

Gosia, mieszkanka Grudziądza, czyli jak najlepiej mieszać pierogi po kujawsku

Śląski wkład w kulinarne przygody, czyli nauka właściwego lepienia ciasta


Jesteśmy wielkie!

A na deser ciasto z truskawkami, melonem i ananasem...

Są jeszcze jakieś pytania? :-)

czwartek, 4 września 2008

Walka z portugalskimi wiatrakami

Dostałam zabawnego smsa od mamy:

„Madziu Twojego bloga czyta pół Mikołowa! Mam nadzieję, że bierzesz to pod uwagę hi hi hi.”

Przyznam się, nie brałam. Czyżbym musiała wprowadzić jakąś cenzurę?
Bardzo to miłe, że tylu ludzi interesuje się tym, jak sobie radzę w Lizbonie – dziękuję i odwagi rodacy – piszcie komentarze! Pozdrawiam wszystkich i dziękuję za śledzenie moich poczynań.

A czynię dużo. Ostatnio bardzo dużo, co skutkuje lekkim załamaniem mojego zauroczenia tym miastem, ale do rzeczy.
Wraz z Olą postanowiłyśmy poszukać jakichś darmowych kursów języka portugalskiego. Dowiedziałyśmy się, że takowe są organizowane przez instytucje unijne, urzędy pracy dla imigrantów pragnących znaleźć pracę. Olka napisała maila do polskiej ambasady w Lizbonie i dostałyśmy w odpowiedzi listę adresów najbliższych organizatorów. Jako, że nie umiemy jeszcze dobrze topografii stolicy, poprosiłyśmy Chico o pomoc w namierzeniu odpowiednich ulic. Okazało się, że aż dwie szkoły znajdują się 5 minut spacerkiem od mojej ulicy Cezara Zielonego. Zadowolone z dogodnej lokalizacji, postanowiłyśmy wczoraj wybrać się na pierwsze badanie obiektów. Eksploracja dwóch szkół skończyła się pomyślnie, aczkolwiek pełna była zabawnych sytuacji. Począwszy od pani w sekretariacie, która była bardzo miła, ale „can spaek english many little”, skończywszy na fakcie, że będziemy potrzebowały papierka o przebytych szczepionkach!
Bardzo zaskoczone wymaganymi papierami, uznałyśmy, że pewnie kobitka nie zrozumiała naszych zamiarów i postanowiłyśmy poprosić Chico, aby poszedł z nami i spróbował porozumieć się w ojczystym języku. Mój współlokator z wrodzoną chyba życzliwością wyraził zgodę i w czasie dzisiejszej przerwy na lunch wybraliśmy się na eksplorację part II. Co się okazało? Otóż wszystko byłoby idealnie: cena kursu 1 euro, termin: 20.09 – trzy miesiące, 2 razy tygodniowo, ale… potrzebujemy książeczki szczepień. Owszem, możemy dać się pokłuć portugalskimi igłami, ale wcześniej musiałybyśmy się zarejestrować, co graniczy już z cudem, bo portugalska służba zdrowia to jedna wielka biurokracja. Do takiej rejestracji niezbędny jest papierek o stałym zameldowaniu, który też w ciekawy sposób się zdobywa, mianowicie zbiera się kilka podpisów ludzi mieszkających obok, którzy posiadają prawa do głosowania. Idzie się do takiego mini-urzędu miasta, a właściwie urzędu dzielnicy i tam wypełnia formularze. Nie muszę chyba pisać o tym, jak to długo trwa i pewnie, gdybyśmy zdecydowały się na walkę z biurokratycznymi wiatrakami i gdyby jakimś cudem udałoby się ją wygrać – nasz kurs pewnie dobiegłby końca.
Więc koniec końców postanowiłyśmy poczekać na połowę października i planowany kurs portugalskiego na naszej uczelni. Będzie trwał cały semestr, więc myślę, że coś z niego wyniesiemy. Tymczasem mam miesiąc wakacji. Rok akademicki zaczyna się w połowie października. Wcześniej są tradycyjne chrzciny nowych studentów i nie ma zajęć.
Żeby skończyć już narzekanie na biurokrację w Portugalii, powinnam wspomnieć jeszcze o innej, przeuroczej sprawie: otóż, żeby móc iść na basen (na przykład ten obok mojego domu), trzeba mieć dokument stwierdzający, że nie jesteśmy chorzy. Totalna abstrakcja – dowiedziałam się, że jest to umotywowane faktem, iż właściciele basenu nie chcą ponosić odpowiedzialności za potencjalne zgony (sic!). Ponoć było kilka przypadków nagłej śmierci i od tamtej pory, wszędzie, gdzie jest ruch, (czyli siłownie, wszelkie fitness cluby) niezbędna jest kartka od lekarza o braku przeciwwskazań do wysiłku fizycznego. Różnice kulturowe witajcie.
Tyle o biurokracji.
Teraz o mojej błyskotliwości.
Zatrzasnęłam dzisiaj klucze w pokoju i nie mogłam dostać się do środka. Wiem, użalam się nad sobą, ale uwierzcie – wspinaczka ulicą Zielonego to naprawdę coś. Musiałam dostać się na drugi koniec miasta do Erici, która właśnie była na obiedzie z rodziną, aby dała mi zapasowe klucze. Jazda metrem z kilkoma przesiadkami, wspinaczka wysoko-uliczna – nie, nie będę alpinistką. Meczo – jestem coraz bardziej pełna podziwu dla Twoich poczynań ;-)

Mimo pojawiających się wad portugalskiej rzeczywistości, moje zauroczenie tym miejscem rośnie z dnia na dzień. Staję się bezczelnie zakochana w Lizbonie i zaczynam rozumieć Belmonda w „Do utraty tchu", który mówił:„Jeśli nie lubisz miasta – to się wypchaj”…

poniedziałek, 1 września 2008

NÓS VAMOS A PRAIA


Będę z Wami szczera: nie tylko Jasiu myli most z oceanem. Równiez autorka tego bloga wykazała się nie lada błyskotliwością i tylko wydawało jej się, że widziała juz ocean. Jej wyimaginowany obraz Atlantyku z nieskrywaną satysfakcją zmazał Chico, który wczuł się w rolę nauczyciela i boleśnie oznajmił, że to, co wydało się oceanem, w rzeczywistości było ... (nie, nie mostem Jasiu:P) ... rzeką Tag. W tej sytuacji nalezy się Wam sprostowanie: w Cascais nie kąpałam się w lodowatym oceanie, ale w rzece, która dopiero zmierza w kierunku wielkiej wody.
Cóż, błądzić jest rzeczą ludzką. Mogę jednak bez cienia wątpliwości powiedzieć, że dwa ostatnie dni spędziłam nad oceanem. Prawdziwym, wielkim, mokrym Oceanem Atlantyckim. W miejscowości Costa da Caparica - na ulubionej plazy Chico.
Miasteczko oddalone jest od centrum Lizbony około 15 kilometrów. Żeby się tam znaleźć, musieliśmy dostać się na most 25 kwietnia i przedostać na drugą stronę. Jadąc tą niesamowitą konstrukcją, podziwiałam wspaniałą panoramę miasta, wszystko z góry wygląda jak z pocztówek. Chico zaplanował rewelacyjną wycieczkę, której pierwszym punktem było zwiedzenie ogrodów w pobliżu Muzeum Gulbenkiana. Do samego muzeum jeszcze się nie wybrałam, ale myślę, że udam się tam w następną niedzielę, ponieważ to właśnie ten dzień tygodnia kusi darmowymi wejściami do prawie każdego muzeum w Lizbonie. Ogrody to bardzo urokliwe miejsce - rewelacyjnie zaprojektowane stawy, różne gatunki palm, krzewów, zwierzęta, które zobaczyc mozna w kazym miejscu.

Na pewno wrócę tam z ksiązką.


Idealne miejsce na relaks...
Drugim przystankiem była Belem - jedna z najbardziej popularnych dzielnic Lizbony. Ta zachodnia część miasta, położona w pobliżu ujścia Tagu do Oceanu Atlantyckiego, znajduje się od centrum miasta około 6 kilometrów. Belém to po portugalsku Betlejem. Chico jak zwykle rozpoczął lekcję historii i dowiedziałam się, że był to główny port stolicy w czasach świetności portugalskiego imperium kolonialnego. Żeby niczego nie przekłamać, postanowiłam poczytać jeszcze o Belem. I tak, w 1497 wyruszyła stamtąd przełomowa wyprawa Vasco da Gamy. W podzięce za przetarcie morskiego szlaku do Indii postawiono tam w latach 1502-51 wystawny Klasztor Hieronimitów, uważany za szczytowe osiągnięcie architektury manuelińskiej.


Klasztor pełni funkcję portugalskiego panteonu - pochowano w nim samego Vasco da Gamę, narodowego wieszcza Luísa de Camões, a także wybitnego poetę modernizmu Fernando Pessoę. W dzielnicy znajduje się również turystyczna wizytówka miasta - Wieża Belém, strzegąca niegdyś wejścia do portu. W wyniku silnego trzęsienia ziemi w 1755 roku, ta charakterystyczna budowla przesunęła się ze środka rzeki na jej prawy brzeg. Oba zabytki od 1983 roku figurują na Liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Spośród pozostałych atrakcji turystycznych w okolicy na uwagę zasługuje XVIII-wieczny Pałac Belém,w którym urzęduje na co dzień prezydent Portugalii.
Z Belém wywodzi się Pastel de Nata, najpopularniejsze portugalskie ciasto. Swoją siedzibę ma tam również czterokrotny mistrz kraju w piłce nożnej, CF Belenenses.
Nie być w Belem to grzech. To miejsce jest niezwykłe. Pełne śladów minionych epok, pełne klimatu.


















Pogoda była delikatnie mówiąc dziwaczna: upał, gorące słońce, którego jednak nie było widać, ponieważ całe miasto ogarnęła mgła. Poszwędaliśmy się po ogrodach Belem, widziałam Pałac Prezydencki, słynną ciastkarnię (to właśnie te słodkości jem na śniadanie), odwiedziliśmy Wieżę Belem i Klasztor Hieronimitów. Nie wchodziliśmy do środka, ponieważ stwierdziłam, że wybiorę się tam nieco później, może z kimś, kto mnie odwiedzi już niedługo.


















Zobaczywszy ogrody i Belem, moglismy spokojnie pojechać w kierunku plaży. Mijaliśmy drzewa z ogromnymi cytrynami, typowe białe domy, palmy, kabriolety, w których beztrosko mknęli przystojny egzotyczni mężczyźni ze swoimi cudownie brązowymi kobietami.

Pogoda nadal nie sprzyjała opalaniu - czułam się jak w jakimś przedziwnym śnie - cała we mgle. Jednak, gdy dotarliśmy nad ocean, wiatr wygrał wojnę z gęstym mlekiem unoszącym się nad wodą i moglismy się cieszyć pięknym, gorącym słońcem. Po raz pierwszy kąpałam się w tak ogromnych falach. Dorośli jak dzieci skakali, próbując przechytrzyć Posejdona. Chico miał rację: ta plaża była wyjątkowa- z jednej strony widok na góry, z drugiej na Lizbonę. Wszędzie przestrzeń - zupełnie inaczej niż w Cascais. Miałam też okazję po raz pierwszy spotkać prawdziwych surferów, widziałam jak wygląda lekcja pływania na desce i chyba też się skuszę.















Tak jak lubię najbardziej: egzotyka za oknem i wiatr we włosach...
Jazda przez most 25 kwietnia...
Kilkadziesiąt metrów ponad wodą...
A zza szyby samochodu cała Lizbona...

Na koniec zdjęcia z serii: Plażowo...
SURFERSKA PRZEBIEŻKA
W WALCE Z FALAMI
MAŁY SURFER
MOTYLEK














PORTUGALSKI SŁONECZNY PATROL