piątek, 9 stycznia 2009

„Własno-słowna" strona, czyli EU lubię MUITO mój LINDO język!

Zrobiło się bardzo socjologicznie, na temat różnic w postrzeganiu świata, a miałam pisać o czymś zupełnie innym. O języku. W sumie też socjologicznie, ale już w innym wymiarze.
Te pół roku obfitowało w trzy języki:
-portugalski, bo w sklepie, na ulicy, w metrze i telewizji
-polski, bo w mieszkaniu z Olką, na imprezach z Gosią, Basią, Jarkiem, Marcinem i wieloma innymi fantastycznymi Polakami (nie sądziłam, że będzie nas aż tyle!)
-i angielski – bo jak nie zna się któregoś z wyżej wymienionych to zaczyna być problem
I na tym ostatnim aspekcie się skupię. Wczoraj natknęły mnie refleksje, że nigdy do końca nie będę w stanie przekazać tego, co czuję posługując się angielskim. Moja błyskotliwa i jakże odkrywcza teza strasznie mnie zasmuciła. Angielski jest pełen prostych słow. Słów, które tak naprawdę nie znaczą nic. Mówisz: great, good, bad, nice, ale kiedy chcesz dotrzeć głębiej, zaczynają się schody. I nawet, jeżeli znasz dobrze angielski, nigdy nie będziesz w stanie do końca przetłumaczyć pewnych emocji. Nasz język jest pod tym względem przepiękny. I to odkrycie pokazało mi, jak bardzo ciężko jest poznać drugiego człowieka „tylko po angielsku”. Dlatego tak często ludzie się nie rozumieją, rozczarowują. Takie relacje bardzo powierzchowne na poziomie: „I loved to be with you ‘cause you are so great” tracą w czasie, aż w końcu zupełnie zanikają. Dlatego dobrze, że istnieje coś takiego, jak empatia i intuicja. Dzięki nim, można starać się przeskoczyć tą przepaść różnicy językowej i spróbować zobaczyć obcokrajowca z jego rodzimej, „własno-słownej” strony. Takie o! moje refleksje o 1 nocy czasu lizbońskiego.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

hello,co do przekazania emocji po angielsku to calkowicie sie zgadzam...ten jezyk jest za prosty. ok alright good...mean nothing. zmagam sie juz z tym 6 lat )) pozdrowka
www.podrozniczymazur.blog.onet.pl

Anonimowy pisze...

Właśnie czytam i cóż mogę powiedzieć. Z własnego doświadczenia wiem, że to prawda. Tego właśnie zabrakło w moim ostatnim związku..

Konrad pisze...

Jako kolejna osoba która znalazła Twojego bloga trochę przypadkiem, dorzucę swoje trzy grosze...
Czy z tym angielskim to trochę nie jest tak, że dzięki temu, że jest taki prosty, szybko się zaprzyjaźniamy (czy też raczej zaczynamy kumplować)? Oczywiście, atmosfera i miejsce robią swoje, ale przecież nie ma co się oszukiwać, na erasmusie nikt nie prowadzi uczonych dyskusji, a już na pewno nie po angielsku. To co jednak łączy na erasmusie to wspólne przeżycia, a te pozostają żywe bardzo długo.

mag.o pisze...

Miło mi, że tu trafiłeś.Zgadzam się, że po angielsku szybciej się zaprzyjaźniamy, znika jakaś dziwna bariera, która istnieje "po polsku". Ale dzięki temu równocześnie relacje są bardziej płytkie. Nie pisałam w odniesieniu do codziennych kontaktow z ludzmi z Erasmusa. Chodzi mi o bliskich ludzi, ktorym chce sie czasem powiedziec, co sie czuje, ale slow brak...

Konrad pisze...

Niby tak, ale czy życie nie jest za krótkie, żeby tworzyć sobie bariery?;)
Po jakimś czasie, jeżeli jest ktoś bliski, są dwie opcje, albo gadamy po angielsku (jak dla mnie na dłuższą metę porażka) albo uczymy się czyjegoś języka i po.... heh.. paru latach jest ok;)

mag.o pisze...

Święta racja. Dokładnie o to mi chodzi:"Na dłuższą metę porażka" :)
Zgadzam się z Tobą w tej kwestii. Mój wywód zakończył się wprawdzie pesymistycznym akcentem, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że to bardzo pozytywne rozwiązanie istnieje :-)Dzięki za te słowa. Pozdrawiam!