niedziela, 12 kwietnia 2009

Piekło-Niebo, czyli my na północy Portugalii

Czwartek, 09.04.2009
Pomarańczowe dachy, metalowe płoty, a za nimi koty. Szare, bure, uśmiechnięte. Góry wysokie i strasznie zielone, ale zamiast polskich sosen i świerków – palmy. Jestem z „meu amor” na północy Portugalii, w wiosce Nespereira Alta. Urodził się tu tata Daniela. Bardzo malownicze tereny. W pobliżu większe Sao Pedro do Sul oraz jeszcze większe Viseu. To ponad 300 kilometrów od Lizbony. Przypomina mi nieco Covilha, miasteczko w górach, w którym byłyśmy z Olą. Wyjechaliśmy wczoraj o 10 rano, z kanapkami z serem i nadzieją, że spędzimy trochę czasu razem. Im dalej stolicy, tym bardziej uświadamiam sobie, jak niewiele tu jeszcze widziałam. Jechaliśmy cztery godziny, mijaliśmy piękne lasy, pola z wiatrakami i urocze miasteczka. Jestem pod ogromnym wrażeniem tych malowniczych domków z ławeczkami w ogródkach. A na nich starszych ludzi z szerokimi uśmiechami. Cafeterie, w których zawsze zobaczyć można ludzi. Mają na wszystko czas, siedzą, piją kawę, dyskutują. Widać, że są zwyczajnie szczęśliwi.


Pierwszym miejscem do którego dotarliśmy była Conimbriga. To jedaj z największych osad Rzymian poza terenem cesarstwa. To zachowane ruiny przedstawiające budynki, ogrody, place i fontanny, a także fragment rzeczywistej drogi, która stanowiła niegdyś jeden ze szlaków handlowych biegnących z Italii na zachód Europy. Niesamowite kamienne rozwiązania oraz łaźnie i kanały świadczą o szerokiej wiedzy ówczesnych konstruktorów, a zachowane mozaiki i wzory podkreślają ich dbałość o gusta artystyczne. Współcześni archeolodzy podkreślają, że odkryte ruiny to zaledwie ok. 10% całości, reszta zapomniana wciąż leży zasypana ziemią, przykryta wsiami i biegnącymi nieopodal autostradami. Wszędzie tam skrywają się szczątki cywilizacji sprzed 2 i więcej tysięcy lat.




Po drodze minęliśmy Coimbrę. Zanim stolicą i rezydencją monarchów Portugalii stała się Lizbona, przez długie wieki była nią właśnie Coimbra. Nazywana się „miastem intelektualistów” ( teraz rozumiem, dlaczego pewna osoba tak doskonale się tu czuła ;) To jeden z najstarszych ośrodków uniwersyteckich w Europie. Uniwersytet został założony w 1290 roku i przez długi czas był jedynym w kraju. Minęliśmy Coimbrę, zostawiając ją po naszej prawej stronie z obietnicą, że wjedziemy do miasta w drodze powrotnej. Wczoraj było już późno i byliśmy zmęczeni zwiedzaniem Conimbrigii. Poza tym czekało mnie poznanie miasteczka taty Daniela.

Zaczęliśmy od centrum S. Pedro do Sul. To niewielke miasteczko, z centrum, które obeszliśmy w 20 minut robiąc kółko. Jest rzeka Vouga. Urokliwe domy, kościółki z niebieskimi płytkami ceramicznymi i otwarte karczmy, gdzie wszędzie mnóstwo mężczyzn pijących porto i rozmawiających o piłce nożnej. Zaczęło padać, więc wstąpiliśmy na kawę. Oczywiście w kafeterii oglądaliśmy niechcący telenowelę. Większa część lokalu widocznie żyła fabułą ;-) Moim największym zaskoczeniem była tzw. BARBEARIA. Daniel nauczył mnie jeszcze kilka miesięcy temu, że broda to „barba”, także domyśliłam się, że pod tą tajemniczą nazwą kryje się coś podobnego. W środku starszy mężczyzna z brzytwą – obrazek niczym ze starego filmu.




Kiedy zobaczyłam miasteczko, Daniel postanowił pokazać mi tzw. TERMY S.PEDRO DO SUL. To gorące źródła – słynna atrakcja tych terenów. Przyjeżdżają tu turyści z całej Portugalii, by zakosztować kąpieli w gorącej wodzie o działaniu leczniczym. Spacerowaliśmy wzdłuż rzeki Vouga ( nie mylić z magazynem o modzie). Niesamowite wrażenie zrobiły na mnie wrzosy, kwitnące na fioletowo. Pachniały nieziemsko. Czułam się chwilę jak w Górkach u dziadka. Rzeka, drzewa, mosty. Tylko palmy nie wiadomo skąd pojawiały się co chwilę na horyzoncie. Abstrakcyjnie lokując się na tym obrazku.
Zaczęło znowu padać ( uwierzcie lub nie, widzieliśmy grad!), postanowiliśmy wjechać na szczyt pewnej góry z nadzieją, że pogoda się uspokoi i będziemy mogli dalej rozkoszować się piękną przyrodą wokół. Niestety deszcz nie chciał nas słuchać i dalej dawał z siebie wszystko. A szkoda, bo widoki byłyby przecudne. W drodze powrotnej zrobiliśmy zakupy i udaliśmy się do domu. Chcieliśmy zrobić naleśniki ( na parapetówce zrobiłyśmy 50 sztuk, dzisiaj nie udało się ani jednego), wszystko przez jakąś dziwaczną mąkę z proszkiem do pieczenia. Nie mogłam przeboleć. Pocieszyliśmy się kanapkami i lodami z orzechami włoskimi. Jutro amor planuje pokazać mi jakąś słynną górę i cmentarz. ( Wciąż nie potrafi zrozumieć, jak mogę lubić spacery po cmentarzach i jak można zachwycać się niektórymi grobami). Wizyta w sam raz na Wielki Piątek.
Zostajemy tu do soboty, w niedzielę uroczysty lunch w domu Daniela.






Piątek, 10.04.2009
W Wielki Piątek widzieliśmy wszystko: słońce, deszcz, silny wiatr, grad i nawet tęczę.

Najpierw udaliśmy się do piekła, by później znaleźć się w raju. Ale od początku…
Naszym pierwszym punktem widokowym była góra Sao Macario(1052 m.n.p.m.) Im wyżej się wznosiliśmy, tym silniejszy wiał wiatr i traciliśmy widoczność. Na szczęście udało mi się zrobić trochę zdjęć – bo widoki zapierały dech w piersiach. Ogromna przestrzeń, skały, różne odcienie zieleni. Na niemal każdym szczycie w Portugalii znajduje się kapliczka. Była i tu. I był bałwan! Tak! Trafiliśmy na śnieg i opuszczonego przez kogoś bałwana. Daniel nie powstrzymał się od zabawy. Jako, że czuliśmy, że wiatr prawie urywa nam głowy ( a Magda ubrała kieckę), postanowiliśmy wrócić do auta i pojechać dalej. Znaleźliśmy kierunkowskaz „Portal do Inferno” co w wolnym tłumaczeniu znaczy tyle, co WEJŚCIE DO PIEKIEŁ. Jakże interesująca nazwa – zainspirowała nas do udania się do owego wejścia. Jechaliśmy i jechaliśmy, droga nie miała końca, a mgła stawała się coraz bardziej gęsta. Zwątpiliśmy, gdy nie widzieliśmy już nawet drogi. Daniel obiecał, że wrócimy tu latem. Widoki na pewno będą niesamowite, bo dużo tu szczelin skalnych, przepaści i ogromnej przestrzeni. Nie mówiąc już kolorach, a te zachwycają różnorodnością. Miesza się pomarańcz roślin z zielenią traw i bielą skał. Fiolet wrzosów ślicznie współgra z brązem ziemi i żółcią kwiatów. Niczym malowidło.




Pierwsza połowa dnia to zdecydowanie góry. Druga to Viseu. Szczerze mówiąc poza pysznym crossaint z czekoladą i galao, nie było tu nic ciekawego. To miasto trochę większe niż Mikołów, w którym zobaczyłam resztki muru obronnego i dwa ładne kościoły. Wielki Piątek, więc był czas na modlitwę, widziałam jak wygląda tradycyjna portugalska spowiedź bez konfesjonału. Przespacerowaliśmy się także wąskimi uliczkami Viseu. Oczywiście zaczęło znowu padać, więc uciekliśmy ponownie do samochodu. W drodze powrotnej do domu, widzieliśmy prześliczną tęczę – 5 minut przed przejechaniem przez uroczą wioskę Paraiso – co znaczy Raj. Daniel stwierdził, że dzisiaj było wszystko: od piekła – do nieba, od deszczu – po słońce.


Sobota, 11.04.2009
Wracamy. Po drodze wstępujemy do Coimbry zgodnie z planem.
Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie, ale poczuliśmy klimat miasta. Zjedliśmy obiad w restauracji na jednej z wąskich uliczek dolnego miasta, przespacerowaliśmy się Praca do Comercio i wypiliśmy kawę przy gotyckiej katedrze. Piękna rzeka dodaje uroku Coimbrze, a mosty i doki zachęcają do spędzenia tam czasu. Widzieliśmy Portugalię w miniaturze, stary uniwersytet i zabytkowe kościoły.






Wyjazd bardzo udany, zobaczyłam strasznie dużo ciekawych miejsc w ciągu tych czterech dni. Moimi niezrealizowanymi jak dotąd portugalskimi marzeniami podróżniczymi pozostają Porto, Madeira i Algarve. Ale...wszystko przede mną...

3 komentarze:

dioblica pisze...

Vouga (wołga) znaczy jeszcze coś innego :D

no przeca to samochód i rzeka (mam już zboczenie na punkcie wchodu?)

olik pisze...

fajnie że jest fajnie ;)

silvia pisze...

As fotos maravilhosas !!!
Gracas a ti estamos mais perto de
Portugal !!!